Ta wyprawa pokazuje dokładnie jak wygląda nasze wspólne życie z Kasią. Większość robimy na spontanie, totalnie bez stresu, bez większych planów i z uśmiechem na twarzy. Jak wyglądał ten weekend? Zapraszam do lektury.
1. Wstęp
U nas jest tak, że jak w weekend nie ma zawodów Ninja lub OCR to jedziemy gdzieś za Warszawę ROBIĆ RZECZY. Tego nauczyła mnie Kasia, że w życiu trzeba_robic_rzeczy (z resztą tak się nazywa jej Instagram i niedługo blog) Niestety tydzień przed tym wyjazdem nabawiłem się kontuzji na zawodach więc musiałem odpuścić kolejne starty przez najbliższe kilka tygodni. Nie ma tego złego bo przez to zyskaliśmy czas na wyprawy. Ja zazwyczaj wolę jeździć nad jezioro w okolicach Świebodzina, lub nad morze, a Kasia jest miłośniczką gór. Po krótkiej debacie wybraliśmy południe naszego kraju z zamysłem pokonania Orlej Preci (najtrudniejszy polski szlak górski).
2. Nocleg
O tym pięknym miejscu Kasia robiła już wiele InstaStory, ale chciałbym jeszcze raz je Wam pokazać. Od około 18 lat cała rodzina Kluków spędza tam wakacje i weekendy, odpoczywając, chodząc po górach i budując tamy na strumieniach górskich.
Rodzina Kasi na ogół zatrzymuje się w większym domu kilkaset metrów poniżej tej chatki, ponieważ znajduje się ona w ofercie dopiero od kilku miesięcy. My mieliśmy możliwość spać w tym małym domku jako jedni z pierwszych gości, w całkowitej dziczy bez hałasu samochodów i ludzi.
Żeby się tam dostać to trzeba pokonać z 500m po stromej górze. Taka wędrówka zajmuje ok 20 minut, ale jak się zobaczy ten domek to rekompensuje cały trud. Oczywiście nie ma tam zbytnio zasięgu i internetu, do ładowania telefonów są tylko dwa wejścia USB więc można naprawdę się wyciszyć. Dodatkowo dla relaksu jest bania z podgrzewaną wodą(samemu trzeba napalić) i widokiem na polanę, na którą czasami przychodzi stado kilkuset owiec z bacą, a nocą widać wszystkie gwiazdy na niebie. Warto tam być!
3. Wyprawa w góry.
Wstępnie planowaliśmy zdobyć Orlą Perć, ale stwierdziłem, że mój bark nie jest w pełni sprawny, a ten szlak jest bardzo wymagający i może to być poważna przeszkoda nie do pokonania… Dlatego po konsultacji z ekspertką od gór – Sarną wybraliśmy jakiś cichy, malowniczy szlak po strone Słowackiej.
Mieliśmy wstać ok 5:00-6:00 rano żeby dojechać na parking ok 8:00 i zacząć wyprawę. Niestety we dwoje jesteśmy strasznymi śpiochami i wstaliśmy dopiero o 8:00 rano. Dodatkowo musiałem jeszcze wrzucić wpis na bloga – o TEN bo tak wypadało z mojego kalendarza publikacji, a wieczorem w domku nie było ani prądu, ani internetu. Dlatego w drodze na parking zatrzymaliśmy się w jakiejś restauracji na “śniadanie” które było kupione tylko w celu uzyskania hasła do internetu i dostępu do prądu.
Tekst już miałem napisany więc wrzucenie wpisu zajęło mi mniej więcej 90 minut i ok 11:00 ruszyliśmy w dalszą drogę.
Wstyd się przyznać, ale dopiero ok 12:00 ruszyliśmy na szlak. Na samym początku mieliśmy dylemat czy iść w lewo czy w prawo tak jak na morskie oko. Spytaliśmy się dwóch osób i powiedzieli, że można iść w prawo i potem gdzieś tam będzie znak na ten nasz szlak, który chcieliśmy zrobić. Zaufaliśmy Panu bo sami byliśmy średnio przygotowani – żadnej mapy, tylko trochę jedzenia i picia w plecaku i dwa telefony naładowane na maxa żeby robić dużo zdjęć. Po kilkudziesięciu minutach minęliśmy parking na Palenicy i kupiliśmy bilet wstępu do Tatrzańskiego Parku Narodowego i ruszyliśmy dalej. Początek jest mega nudny bo idzie się asfaltem mijając wiele ludzi, dorożki z końmi i leniwymi turystami. Pierwszym ciekawym obiektem na szlaku są Wodogrzmoty Mickiewicza, czyli wodospady w Tatrach Wysokich do których dotarliśmy po ok 45 minutach. Przy nich pojawia się szlak zielony, który skręca do Doliny Pięciu Stawów i Schroniska Roztoka. Brakowało nam drogowskazu na nasz szlak. Spytaliśmy się dwójki osób które miały mapę w którą stronę powinniśmy teraz iść. Okazało się, że błąd popełniliśmy już na samym początku i teraz nie ma szans przejść na ten właściwy szlak. Zbytnio nas to nie zasmuciło. Mieliśmy do wyboru po raz kolejny zdobyć Dolinę Pięciu Stawów, albo iść w stronę Morskiego oka i…zaatakować Rysy. Taki pomysł powstał w mojej głowie patrząc na mapę. Stwierdziłem, że na kartce papieru wygląda to na szybką, krótką i miłą wspinaczkę. Właściciel mapy widząc gdzie najeżdżam palcem sprowadził mnie szybko na ziemię, że jak chcemy iść na Rysy to już zdecydowanie za późno ( było ok 13:30) i nie jesteśmy przygotowani sprzętowo. W sumie wcześnie nie było, ale my lubimy wyzwania. Podjęliśmy decyzję, że idziemy dalej przed siebie. Wejdziemy do Morskiego Oka (ja jeszcze nigdy tam nie byłem), a potem zobaczymy która będzie godzina i ile zostanie nam sił.
Droga do Morskiego była dalej nudnawa i pełna turystów więc pokonaliśmy ją bardzo szybko, bez postojów.
4. Morskie Oko.
Muszę Wam powiedzieć, że ten widok zrobił na mnie wrażenie. Bardzo ładnie to wygląda jak się wytnie wszystkich tych ludzi z zapiekankami i lodami w ręku. Postanowiliśmy, że zjemy coś z naszych zapasów, ale w miejscu gdzie nie ma tyle osób. Z natury jesteśmy bardzo towarzyscy, ale w górach wolimy naturę niż słuchanie rozmów innych turystów. Wystarczyło przejść 200m w stronę Czarnego Stawu i było piękne miejsce na piknik z komarami, ale coś za coś. Po drodze zobaczyliśmy tabliczkę że na Rysy zostały 4 godziny i 15 minut drogi. Po szybkiej kalkulacji wyszło nam, że ok 18:00 powinniśmy być na szczycie więc wyrobimy się przed zachodem słońca.
Tak tylko rzuciłem podczas jedzenia “Kot mamy szansę dzisiaj to zrobić. Zwłaszcza, że pogoda piękna i słońce zachodzi po 20:00. Od morskiego Oka można już wracać po ciemku”
Kasia pamiętała tą trasę z wyprawy zimowej i wiedziała, że jest ona wymagająca i zabiera dużo czasu więc nie była tak pozytywnie i lekkomyślnie nastawiona jak ja.
Ruszyliśmy dalej zdobywać kolejne metry. Teraz trasa była dużo przyjemniejsza, bardziej malownicza bo szło się dookoła jeziora i ludzi już nie było tak dużo bo zaczęły się strome schody. Zamiast 45 minut do Czarnego Stawu przeszliśmy w 30 minut i zrobiliśmy krótki postój na żelki i wodę. Z jeszcze większym optymizmem ruszyliśmy w dalszą drogę. Wtedy już Kasia wierzyła bardziej w powodzenie tej misji. Znowu okrążyliśmy jezioro, które zimą można przejść wzdłuż i zaczęliśmy wchodzenie po kamiennych schodkach.
Nie było to trudne technicznie, ale męczące zwłaszcza, że było bardzo gorąco i słońce cały czas mocno świeciło. Na szczęście zapasy wody mogliśmy uzupełnić w górskich strumykach. Woda smaczna i zimna! Wędrówka była bardzo fajna zwłaszcza w momentach jak się na chwile zatrzymywało i przestawało patrzeć pod nogi, a zaczynało rozglądać dookoła. Z tej wysokości całość wyglądała naprawdę imponująco. Zaciekawiło mnie przejście przez śnieg w środku lata. Mimo, że było tak ciepło i waliło słońce to musieliśmy się przeprawić przez wielką na 40 m plamę śniegu. W moich butach biegowych (płaska podeszwa z lekkim bieżnikiem) było to spore wyzwanie i zaliczyłem jedno lądowanie na tyłek.
Później była jeszcze jedna taka przeprawa przez śnieg i zaczynały się łańcuchy. Ponieważ nie chciałem używać lewej ręki, żeby nie obciążać tego barku to wchodziłem wykorzystująć głównie prawe ramię. Nadal trasa nie była jakoś bardzo wymagająca. Widoczność dalej dobra. Zaczęło się robić trochę chłodniej pewnie przez mocniejszy wiatr więc założyliśmy kurtki.
Dalsza wędrówka przebiegała gładko.
Nagrałem ten moment na grani ponieważ Kasia mówiła, że zimą jest to najbardziej niebezpieczne przejście. W takich warunkach nie wydawało się to trudne. Przeszliśmy spokojnie bez przeszkód.
Na szczyt dotarliśmy o godzinie 17:00 czyli godzinę wcześniej niż planowane. Dlatego mieliśmy więcej czasu na jedzenie, odpoczynek i foteczki.
Co ciekawe to dwa dni później Daro zdobywał ten sam szczyt, ale pogoda już była trochę słabsza i łańcuchy były wilgotne, a momentami nawet oblodzone i na samej górze wiał mocny i zimny wiatr. Bez rękawiczek, czapki i ciepłej kurtki nie było szansy wejść na szczyt. Więc dobra pogoda jest mega istotna w zdobywaniu wyższych szczytów, a raczej nasze przygotowanie sprzętowe na dane warunki.
Zejście zawsze jest trudniejsze zwłaszcza jak chce się używać tylko jednej ręki. Dlatego schodziłem wolniej niż Kasia i ostrożniej. Większość na tyłku i cały czas blisko ściany szukając dobrych miejsc na postawienie nogi i zejście niżej. Po drodze mijaliśmy kilka osób wchodzących na górę co nas mocno zaskoczyło, bo nie mieli szansy wrócić przed zachodem słońca, a zejście po tych łańcuchach z samymi latarkami jest dużo bardziej niebezpieczne i mniej przyjemne. Potem się dowiedzieliśmy, że oni mogli chcieć wejść na szczyt, zejść kawałek na stronę Słowacką i tam rozbić namioty. Wszystko w celu zobaczenia wschodu słońca na Rysach. Przy dobrej widoczności to może być mega przeżycie.
Droga powrotna zawsze szybsza, ale wcale nie przyjemniejsza. Bardzo nie lubię schodzić z gór bo mocno obciąża uda i kolana.
Tak jak zakładaliśmy, że do Morskiego dojdziemy tuż przed zmierzchem. Plusem było to, że odjechały już wszystkie dorożki więc mieliśmy możliwość zobaczyć to miejsce bezludne i zrobić to zdjęcie na dowód!
Wyprawa super! Polecam każdemu, kto lubi wyzwania. Jak pogoda jest dobra to wcale nie trzeba brać specjalistycznego sprzętu. Może buty warto mieć lepsze niż ja! Trzeba przygotować się na pokonanie wielu schodów i super widoki!
Późnym wieczorem wróciliśmy do naszej chatki, wspinając się znowu pod stromą górę w ciemnościach. Szybki relaks w bani i dobranoc.
Kto Z Was był na Rysach i jakie ma wspomnienia z tej wyprawy?
Jeżeli to, co tutaj przeczytałeś było dla Ciebie przydatne i chciałbyś wesprzeć mnie w tworzeniu kolejnych tego typu materiałów to możesz kupić mi kawkę…. wtedy ja będę miał więcej energii podczas pisania dla Was
Przeszkodowiec, trener, podróżnik a teraz nawet bloger. Lubi dzielić się swoim zamiłowaniem do pokonywania przeszkód.