Spływ kajakowy Wisłą z Warszawy do Bałtyku – 416 km w 7 dni
6 świrów, 4 kajaki, prawie pół tony prowiantu i sprzętu, 416 km do zrobienia i 7 dni wspaniałej przygody! Jak to wyglądało dzień po dniu? Zapraszam na wyprawę kajakiem z Warszawy do Bałtyku!
1. Skąd taki szalony pomysł?
Pewnego dnia mój kumpel treningowy i jednocześnie rywal na zawodach Ninja – Wojtek Sobierajski – napisał do mnie, że wybierają się z braćmi na taki mały wypad kajakowy. W planach mają płynąć Wisłą z Warszawy do Bałtyku. Bagatela – 416 km – o czym wtedy jeszcze nie wiedziałem. Oczywiście jak to u nich bywa, trzeba zrobić to tak szybko jak tylko się da, nie zważając na ból. Jak chcę płynąć z Nimi, to muszę ogarnąć sobie tylko: kajak, wiosło, kapok; przelać im trochę kasy, jako zrzutkę na prowiant i… wszystko będzie gotowe. Szybka analiza w głowie: zawodów nie będzie jeszcze przez miesiąc [albo i więcej], treningi są teraz luźniejsze i mam w sumie trochę czasu. W takim razie mogę poświęcić kilka dni na taki wypad i pomachać trochę wiosełkiem! #TROCHĘ.
Po chwili zadzwoniłem do Wojtasa, że JADĘ [a raczej płynę]! Cały sprzęt załatwiłem od Fundacji Ave, kasę przelałem i czekałem na resztę informacji. Zaufałem braciom S, że kupią dobre jedzenie na taką wyprawę i nie ustalałem z nimi listy zakupów… To był błąd, ale dotarło to do mnie dopiero w dniu startu wyprawy jak pakowaliśmy prowiant do kajaków.
Ponad 160 batonów i o 40 tubek z mlekiem słodzonym, a ja chciałem schudnąć na tym wyjeździe… Najgorsze w tym wszystkim było to, że nie kupili ani jednego BAJECZNEGO i nie wzięli mleczka czekoladowego! Myślałem, że się popłaczę, albo ich zabiję! Byłem pewien, że Wojtas zna moją miłość do czekolady! Jak się jednak okazało – KOMPLETNIE SIĘ NIE ZNAMY!
2. Jaki sprzęt zabraliśmy na wyprawę?
Zabraliśmy ze sobą tyle prowiantu i sprzętu, żeby nie trzeba było chodzić do sklepu przez całe 7-8 dni wyprawy.
Mieliśmy:
- 4 x 6-litrowy baniak wody
- 4 x zgrzewka wody
- 16 paczek makaronów
- 16 słoików z mięsem mielonym w sosie pomidorowym własnej roboty
- kilka pasztetów ze śliwką
- wiele paczek kabanosów
- 160 batonów (snickers, twix, kit kat chunky peanut butter)
- 40 tubek mleczka słodzonego o smaku karmelowym i waniliowym
- 30 tuńczyków w puszce
- 60 jajek
- płatki owsiane
- białko w proszku
- 2 kg masła orzechowego
- 2 duże słoje Nutelli
- 2 paczki śliwek suszonych
- 1 paczka daktyli
- 24 x mleko
- paczka kawy
- paczka herbaty
- płatki śniadaniowe
- ok 10 x pieczywo pakowane
- 1 garnek
- 1 patelnia
- “kratkę” jako stojak do gotowania
- talerze i sztućce
- 3 namioty (+ jeden dostaliśmy w trakcie wyprawy. Dzięki Marcin Lewicki)
- śpiwory i karimaty
- każdy miał powerbank, a ja miałem 3 full pojemne i oczywiście full naładowane
Jak widzicie było tego naprawdę dużo i załadowaliśmy kajaki na fula. Niczego nam nie zabrakło podczas całej wyprawy i nie chodziliśmy głodni! Większość produktów jeszcze została na jakieś 2-3 dni płynięcia. Dwa razy jedliśmy inny obiad, bo kupiliśmy kebaba w Płocku i KFC w Bydgoszczy! #zasłużone
3. Pierwszy dzień – ciężki początek
W końcu udało się ruszyć! Od kilku dni przekładaliśmy naszą wyprawę w oczekiwaniu na poprawę pogody, czyli mniej deszczu, więcej słońca i więcej stopni Celsjusza. I w końcu 7 maja 2020 roku zza deszczowych chmur – wyjrzało słońce. Sześć osób, cztery kajaki, dużo prowiantu i 416 kilometrów do pokonania. Plan jest prosty: wsiadamy, płyniemy, wysiadamy. Żadnych kombinacji.
O 6:00 rano w czwartek zadzwonił budzik. Do końca nie wiedziałem co się dzieje. Jeszcze dopakowywałem ostatnie rzeczy do nieprzemakalnych worków, które zbierałem od znajomych przez ostatnie kilka dni [pożyczone powerbanki, worki, czapki i okulary]. Kasia półprzytomna zawiozła mnie na miejsce – po drodze odbierając jeszcze ostatnie sprzęt [sorry za pobudki przed 7 rano!]. Na miejscu zastałem już tatę Sobierajów z całą bandą. Cały prowiant na brzegu wyglądał jak jakieś wysypisko śmieci! Mnóstwo butelek, słoików, krzesełka, worki – istny koszmar. Pakowanie tego do kajaków zajęło nam około godzinę. Kasia umierała tam z zimna, bo tak wiało i taki był mroźny poranek, że ciężko Jej było sobie wyobrazić Nas przez tydzień w takiej “pizgawicy”. Obiecałem Jej, że jak będziemy machać wiosłami całe dnie, to nie będzie tak źle. Uwierzyła.
Wypływamy o 8:30 z okolic Białołęki, tj. 525 km rzeki Wisły. Było słonecznie, w miarę ciepło, ale też wietrznie, przez co trudno się wiosłowało i momentami było naprawdę bardzo zimno! Przez 30 kilometrów Wojtas pływał zygzakiem, bo źle rozłożył ciężar i jego kajak ciągle skręcał w prawo. Mówił, że nie czuł się jak na kajaku, tylko na kanu [wikipedia: niewielka łódź turystyczna lub sportowa napędzana wiosłem o jednym piórze], bo wiosłował tylko jedną stroną. Mi szło całkiem dobrze, tylko wolno wiosłowałem bo to pierwszy dzień, sporo mieliśmy do zrobienia i nie chciałem szaleć. Dlatego większość dnia płynąłem kilkaset metrów za chłopakami i spotykaliśmy się na przerwach.
Każdemu przypadają dziennie trzy batony i jedna tubka z mleczkiem na łeb. Chłopaki swój limit wykorzystali już przed drugim postojem… . Ja miałem założenie, że na tym wyjeździe schudnę i pozwoliłem sobie tylko na jednego batona dziennie, a mleczko wypiłem jedno przez cały wyjazd i to nawet niecałe. Strasznie to słodkie! Nawet mnie specjalnie do tych smakołyków nie ciągnęło.
Pierwszy dzień mija bez większych problemów i docieramy w okolice Czerwińska nad Wisłą. 578 km na rzece, tzn.
- Dystans pokonany: 53 km
- Pozostało: 363 km
Wszyscy zmęczeni, już się pojawiły pierwsze zakwasy i odciski na dłoniach. Już wtedy wiemy, że to będzie bardzo trudne wyzwanie i… mamy ochotę wrócić do domu!
Po kilku partyjkach w karciany monopol i wygrzaniu się przy ognisku – idziemy spać.
Na zakończenie tego dnia, polecam zobaczyć film jak to wyglądało:
4. Drugi dzień – kebabik na obiad!
Noc przespana całkiem dobrze. Nikt nie skarżył się specjalnie na zimno, tylko Zbychu i Krzychu narzekali, że mają za mały namiot i śpią prawie przytuleni. Raz jak się obudzili, to byli swoimi twarzami centymetr od siebie. Stwierdziłem, że trzeba ogarnąć dla nich nowy namiot bo jednak sen to dość ważny aspekt! Bez regeneracji nie damy rady tego pokonać!
Piękne było tam to, że jako budzik mieliśmy koncert i symfonię śpiewu ptaków. Raj! Poza tym cisza i spokój. Na śniadanie jajecznica z 24 jaj i gotowi ruszamy dalej.
Ja znowu zostaję z tyłu, ale nie przeszkadza mi to jakoś bardzo bo mogę płynąć swoim tempem i nie męczyć się jakoś specjalnie. Cały dzień mija dość szybko. Walka zaczyna się dopiero na początku za pierwszym mostem w Płocku. To już jakieś 50-ty km i zbliżała się godzina 18:00. O tej porze powinniśmy rozbijać obozowisko, a chłopaki wpływali do miasta. Byłem zły, bo w mieście się nie zatrzymamy, a to znaczy, że trzeba zrobić jeszcze z 6-10 km i ledwo zdążymy przed zachodem. W Płocku bardzo mocno wiało i fale strasznie utrudniały płynięcie. Wojtas wymyślił, że zatrzymamy się przy pięknym molo i On wyskoczy po kebaby dla wszystkich. Kebab zawsze fajnie zjeść, ale przez to będziemy płynęli po nocy. Wsiadamy do kajaków ok 19:30 i płyniemy szukać miejscówki. Udaje nam się coś znaleźć w ostatniej chwili o 20:00. Szybko rozbiliśmy obóz, rozpaliliśmy ognisko i po chwili poszliśmy spać bo każdy był już mega padnięty!
- Dystans pokonany: 60 km
- Całkowity dystans pokonany: 113 km
- Pozostało: 303 km
Zapraszam na film z tego dnia:
5. Dzień trzeci – śluza we Włocławku pokonana!
Ta noc była ciężka, bo nie mogłem znaleźć właściwej pozycji i raz było ciepło, a raz zimno…
Wstajemy codziennie o 6:30. Na śniadanie jemy owsiankę z białkiem i masłem orzechowym albo jajecznicę. Potem zwijamy obóz i ruszamy dalej. Płyniemy dwie godziny, po czym robimy chwilę przerwy – ok 30 minut, podczas której zajadamy się kabanosami, kanapkami z tuńczykiem lub bułeczkami maślanymi. Trzeciego dnia pokonaliśmy niby najmniej kilometrów, ale tylko dlatego, że płynęliśmy po wodzie stojącej. Mieliśmy szczęście – bo w ogóle nam nie wiało w twarz i tafla Zalewu Włocławskiego była gładka jak tafla szkła, dlatego też dobrze nam się płynęło. Pogoda jest piękna, bo cały czas świeciło słońce. Woda tutaj jest już dużo czystsza więc spokojnie się wykąpaliśmy – pierwszy raz od 3 dni!! Ale wcześniej było chłodno, więc nie mieliśmy ochoty tracić energii na mycie się w zimnej wodzie, a poza tym w takiej temperaturze to się człowiek nie poci. Największą atrakcją była śluza, do której dopłynęliśmy o godzinie 17:00. Po zapłaceniu 17 złotych i 50 groszy rozpoczął się proces napełniania śluzy wodą. To robi wrażenie! – kilka ujęć zobaczycie na filmie z tego dnia.
Przeprawa na drugą stronę zajęła nam godzinę. Wbrew obawom Zbycha, okazała się w pełni bezpieczna. Panowie z obsługi powiedzieli, że byliśmy pierwszymi kajakarzami w tym roku. Zaraz za śluzą znaleźliśmy bezludną wyspę, którą zaludniliśmy na tę jedą noc.
Kolacja to makaron z mięsem mielonym, który został przygotowany i zapeklowany jeszcze w Warszawie.Smaczne! Posiedzieliśmy przy ognisku do 22:00, a później – spać!
- Dystans pokonany: 40 km
- Całkowity dystans pokonany: 153 km
- Pozostało: 263 km
6. Dzień czwarty – połowa za nami!
Noc była super przespana, ale poranek ciężki, bo znowu trzeba wsiąść do kajaka, a założenia na ten dzień były bardzo ambitne!
To był bardzo gorący i słoneczny dzień, a krem do opalania był już na wykończeniu [Kasia dała mi nasz krem 50+, który żeby nie było przypału kiedyś w samolocie – przelaliśmy do opakowania po kremie Nivea, więc było go… prawie nic!]. Chciałoby się płynąć rozebranym do samych gaci, ale na wodzie słońce jest tak mocne, że jesteśmy już cali popaleni. Długie spodnie, czapka z daszkiem i bluza lub lekka kurteczka – to konieczność.
Minęliśmy tabliczkę “725 km” co oznacza, że zrobiliśmy 200 km od początku wycieczki.
Rozbiliśmy obóz za Toruniem na wysokości 741 km Wisły, więc do ujścia zostało już nam 200 km. Bardzo dużo, a my naprawdę odczuwamy już trudy tej wyprawy. Skostniałe tyłki, odciski na dłoniach, zakwaszone barki, plecy i przedramiona…
Cel jest taki, żeby dotrzeć do Bałtyku w środę wieczorem. Robimy wszystko, żeby zdążyć.
Na szczęście nurt na tym odcinku jest bardzo mocny i bez większych problemów zrobiliśmy 63 km.
Już się przyzwyczajam do bólu mięśni pleców i ramion – i mimo tego, cały czas wiosłuję. Najgorzej u mnie z bólem lędźwi od siedzenia 8h w kajaku…
Wieczorem lekko popadało, więc tego dnia poszliśmy wcześniej spać. Tym bardziej, że mamy ambitny plan na pobudkę o 6:00 rano.
- Dystans pokonany: 63 km
- Całkowity dystans pokonany: 216 km
- Pozostało: 200 km
7. Dzień piąty – wylądowaliśmy pod mostem…
Tego dnia wypłynęliśmy o 7:00 rano, czyli godzinę wcześniej niż zwykle, ponieważ wg prognozy pogody miało padać już od 14:00.
Do 13:00 zrobiliśmy 34 km i postanowiliśmy zatrzymać się na nocleg pod mostem w Bydgoszczy. Było tragicznie zimno, wiał porywisty wiatr, z nieba lały się strumienie lodowatej wody. Wojtas zobaczył na mapie, że 300m od brzegu jest KFC! Pobiegł szybko i kupił dwa kubełki dla całej ekipy i mieliśmy ucztę pod mostem. Chłop ma czasami dobre pomysły [ale rzadko].
Chłopaki narysowali węglem na desce szachownicę. Figury zastąpiły nam różnej wielkości kamyczki, nakrętki i suszone śliwki. Rozegraliśmy kilka partii szachów!
- Dystans pokonany: 33 km
- Całkowity dystans pokonany: 249 km
- Pozostało: 167 km
Plan na kolejny dzień był taki, żeby wstać o 6:00 i płynąć w systemie:
– 2h wiosłowania,
– 15 -30 min przerwy
– 2 h wiosłowania
– 15-30 min przerwy
– etc etc etc…. [tyle ile nam sił wystarczy, żeby zrobić z 60-80km]
8. Dzień szósty – jest rekord! 83 km jednego dnia!
To była FA TAL NA noc! ciągłe opady i wiatr, a temperatura spadła w okolice 0°C. Rano trzeba było wyjść na ten mróz i pakować wszystkie rzeczy do kajaków. Sytuację uratowała zupka mleczna z czokapikami [samo zdrowie!].
Pogoda już się poprawiła, więc można było spokojnie płynąć. Trzymaliśmy się systemu 2h płynięcia i 30 minut przerwy. W taki sposób pokonywaliśmy po 18-20 km w jednej sesji wiosłowania. Dobre tempo, bo nurt ładnie niósł. Tego dnia pobiliśmy rekord odległości, pokonując aż 83 kilometry! Na kolejny dzień zostało nam niemal tyle samo.Postanowiliśmy zrobić wszystko, żeby nadchodząca noc była ostatnią na tej misji. Na samą myśl o kolejnej robiło nam się niedobrze. Wszystko jest już mokre i zapiaszczone, a od tygodnia jemy te same rzeczy. Kolejnego dnia chcieliśmy zobaczyć morze i…. transport do ciepłego domu pełnego dobrego i nie opiaszczonego jedzenia!
- Dystans pokonany: 83 km
- Całkowity dystans pokonany: 332 km
- Pozostało: 84 km
9. Dzień siódmy – deszcz, grad, wiatr i FINISZ
Zostały nam 84 km i bardzo chcieliśmy już tego dnia skończyć tę męczarnię. Dlatego pobudka o 5:00 rano, żeby mieć więcej czasu na płynięcie i wszelkie niezaplanowane “przygody”. Pogoda rano była bardzo średnia i już lekko mżyło. Zapowiadali tego dnia przelotne opady. Postanowiliśmy założyć na siebie wszytko co mamy i płynąć w każdych warunkach aż do końca. I tu było z naszej strony dość spore ryzyko, bo jakby coś nie wypaliło, to nie mielibyśmy już ŻADNYCH suchych ubrań do spania, no i potem do wiosłowania… Na ostatni dzień wszystkie limity na słodycze zostały zniesione. Ciekawe kto zje najwięcej?
Początek dnia był niezły, bo płynęliśmy tempem 9,5 km na godzinę więc dość szybko. Do 11:00 mieliśmy już prawie 40 km w łapach. Do tego czasu nic nie padało, ale było zimno, więc na drugiej przerwie rozpaliliśmy już ognisko. W okolicach Tczewa zaczęło nam bardzo mocno padać! Po 40 minutach ulewy – wszystkie ciuchy były mokre. Najgorszy był mocny wiatr i to, że mega marzły Nam dłonie, które cały czas były zaciśnięte mocno na wiośle z wieloma już odciskami.
Tak jak planowaliśmy – mimo deszczu – płynęliśmy dalej. Jakby atrakcji było Nam mało, to dobił nas jeszcze grad! Przedłużyliśmy czas płynięcia prawie do 3h, bo cały czas padało i nie chcieliśmy zatrzymywać się w deszczu. Jak przestało – to od razu postój i dużo ognisko! Przerwa trwała z 45 minut żeby trochę wyschnąć.
Na tym wyjeździe bardzo doceniłem ogień. Dzięki niemu było nam ciepło, mieliśmy podgrzewane jedzenie i można było wysuszyć rzeczy!
Poza tym cholernym deszczem, płynęło mi się naprawdę całkiem dobrze. Cały czas tempo było ok 9 km/h, więc nawet bardzo ładnie. Dopiero 16 km przed ujściem Wisły do morza zaczęła się prawdziwa walka! Woda przestała płynąć i znowu tak jak na zalewie WLEKLIŚMY się dużo wolniej, marnując jeszcze więcej siły! Tempo spadło do 5 km/h. Rzeka nie chciała się tak łatwo poddać, bo na ostatnich kilku kilometrach, zerwał się mocny wiatr, który wiał nam prosto w twarz, przez co powstały spore fale i mieliśmy wrażenie, że płyniemy pod prąd.
To była walka do samego końca, ale nawet nie myśleliśmy o poddaniu się. Nikt już nie czuł barków i ramion, ale wiosłował z całych sił, bo wiedzieliśmy, że zaraz będzie koniec i czeka nas całkowicie zasłużony odpoczynek!
ZROBILIŚMY TO!!!
- Pokonaliśmy 416 km w 7 dni.
- Wykonaliśmy ok 191 500 ruchów wiosłem (około 57 ruchów na minutę)
Na finiszu stało się coś, czego w sumie podświadomie się spodziewałem, albo bardziej chciałem się spodziewać. Czekała nas Nas Kasia, która zrobiła mi niespodziankę, przyjechała z Warszawy i przywitała nas na brzegu z szampanem tuż przed wpłynięciem na pełne morze <3. Chłopaki przeszli przez wał na druga stronę, żeby dopłynąć do brzegu, a ja zabrałem Kasię i wypłynęliśmy na pełne morze! W nagrodę zobaczyliśmy fokę patrzącą na nas jak płyniemy! To była niesamowita i niesamowicie słodka nagroda za tak wielki wysiłek! Po kilku metrach na morzu zawróciliśmy i też wpłynęliśmy do tej zatoki, żeby dobić do brzegu!
Najtrudniejsze było przed Nami, bo trzeba było wypakować rzeczy z kajaków i przenieść je z 400 m po plaży do samochodów. Kajaki do lekkich nie należą więc też mieliśmy z nimi sporo roboty!
Szczęśliwi, ale też zmarznięci, obolali i wyczerpani pożegnaliśmy się z uśmiechem na twarzy. Nie wiem czy powodem tego uśmiechu był koniec spływu, czy to, że wreszcie nie będziemy musieli na siebie patrzeć i spędzać ze sobą 24h na dobę…
Najwięcej słodyczy tego dnia zjadł – Bolek! Zjadł 5 batonów i 3 tubki z mlekiem.
Wtedy czekało na mnie najlepsze: Kasia miała dla mnie kolejną niespodziankę! Pojechaliśmy do apartamentu z sauną i widokiem na morze… Dwa dni regeneracji! Tego było mi trzeba! Dziękuję Kot!
Tak właśnie wyglądała ta nasza wyprawa. Lekko nie było, ale daliśmy radę i nie nabawiliśmy się kontuzji, ani zapalenia płuc – więc można uznać, że spływ był całkiem udany!
Jeżeli macie jakieś pytania odnośnie naszej wyprawy i tego co się tam działo, to napiszcie proszę w komentarzu.
TUTAJ link do wpisu z odpowiedziami na zadane już pytania.
Dzięki ekipo za dobre wyzwanie i wsparcie w trudnych chwilach!
A może macie dla nas jakiś nowy challenge?
Jeżeli to, co tutaj przeczytałeś było dla Ciebie przydatne i chciałbyś wesprzeć mnie w tworzeniu kolejnych tego typu materiałów to możesz kupić mi kawkę…. wtedy ja będę miał więcej energii podczas pisania dla Was
Przeszkodowiec, trener, podróżnik a teraz nawet bloger. Lubi dzielić się swoim zamiłowaniem do pokonywania przeszkód.